Geneza i przygotowania
Na pewno nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że jednym z przewodnich czynników dla znakomitej większości z 4 osób, których zmagania z Elbrusem są tutaj opisane, była nieodparta pokusa obejrzenia rozległej panoramy ze szczytu najwyższej góry Europy. Tym bardziej, iż znajduje się w tak niepospolitym zakątku świata jakim jest rosyjski Kaukaz.
Marcin z Korczim planowali wyprawę na Kaukaz której przewodnią myślą było wejście na szczyt Elbrusa od około roku. Michał nosił się z takową myślą już od kilku lat, natomiast Milena została wciągnięta w wyprawę przez Michała podstępem. Zostało jej powiedziane, że góra jest łatwa technicznie i że przy odpowiednim przygotowaniu kondycyjnym nie powinna jej sprawić wielkich problemów, a sama wyprawa będzie dla niej niezapomnianym sposobem na spędzenie urlopu. Była to tylko częściowa prawda na temat tak samej góry Elbrus, jak i okolicy w jakiej się znajduje. Michał zapomniał jej wspomnieć ( ot małe niedopowiedzenie… ) o trudnościach technicznych jakie mogą ich spotkać na lodowcu, o chorobie wysokościowej oraz o zagrożeniu jakie niesie za sobą bycie turystą w niebezpiecznym rejonie świata, jakim jest Kaukaz. To ostatnie, jak się przekonamy z dalszej lektury opisanego tutaj przebiegu wyprawy, dotknęło nas w szczególny sposób.
Do ostatecznej decyzji co do wyjazdu doszło na początku czerwca 2012 roku. W przypadku Michała, w ekspresowym tempie zdecydował zarówno o tym, że to w tym roku chce jechać oraz dostosował się do zaplanowanego terminu :). W taki sam sposób doszło u niego do wyrabiania wizy jak i paszportu. W jego też przypadku w sposób ekspresowy doszło do wyrabiana wizy jak i paszportu. O dziwo i ku jego wielkiej uciesze, udało się zdążyć na czas...
Ostatecznie członkowie wyjazdu ( ekipa z Sosnowca z ekipą z Połańca oraz Bogumiłą z Częstochowy ) poznali się ( w sensie fizycznym :) ) w dniu wyjazdu 14 lipca, przy samochodzie Marcina w jego rodzinnym mieście Połaniec.
Mimo tak spontanicznej organizacji oraz wzajemnej nieznajomości, należy przyznać że cel jakim był Elbrus spowodował, że podczas podróży dość ekstremalnie upchanym samochodem, jak i samego podejścia na szczyt, nikt nikomu do gardła nie skakał. Poza walką o miejsce do spania ( zwijania się na wszelkie możliwe sposoby, których mógłby nam pozazdrościć nawet najbardziej gibki akrobata cyrkowy ), żadne niesmaki nie miały miejsca.
Wyjazd z Połańca mimo, że zaplanowany na godzinę 14-15, uległ opóźnieniu na skutek dwóch czynników: pierwszym lecz o mniejszej wadze było spóźnienie Korcziego ( mimo, że po Marcinie miał najbliżej do miejsca zbiórki ), drugim i dużo bardziej znaczącym czynnikiem opóźniającym nasz wyjazd był dylemat: jak do bagażnika o pojemności 800 l. zmieścić ekwipunek o objętości około 1000 l.
Należy tutaj przypomnieć że auto miało przewieść do celu 5 osób ( 3 mężczyzn i 2 kobiety ) plus ich ekwipunek, który miał umożliwić bezpieczne wejście na szczyt.
Podróż do Terskola
Ostatecznie po mocnym wytężeniu tych obszarów mózgu, które są odpowiedzialne za wyobraźnię przestrzenną, oraz grze w trójwymiarowego tetrisa, wyruszyliśmy w stronę granicy polsko-ukraińskiej.
Podróż do Lwowa przebiegła względnie sprawnie ( przekroczenie granicy w Przemyślu trwało ok 2-3 godziny ). Jedynym nieprzychylnym elementem, który mógł wyrwać ze snu był nienajlepszy stan nawierzchni dróg. Za Lwowem, aż do samego Kijowa, droga była już lepsza.
Po nadejściu poranka niektórych podróżników mogła zaskoczyć obserwacja tego, że oprócz ciut gorszej drogi, nie było widać znaczącej różnicy między ponoć tak mocno rozwiniętą Polską, a tak biedną i zacofaną Ukrainą. Cóż może to wina Euro 2012, a może w naszym kraju sprawnie działa propaganda polityczna która wmawia nam jakie to Polska skoki cywilizacyjne odbywa w ostatnim czasie :). Tak czy owak przejazd do Kijowa odbył się również bez większych problemów.
W Kijowie przez przypadek zamiast obwodnicą, przejechaliśmy przez miasto, błąd ten całkiem się opłacił ;). Za Kijowem droga była gorszej jakości. Przez Donieck przejechaliśmy w nocy, a nad ranem dojechaliśmy do granicy rosyjskiej. W tym czasie krajobraz już nieco się pozmieniał: większe przestrzenie, gorsza droga i relikty czasów Związku Sowieckiego wywoływały u nas odczucie że jedziemy w dobrym kierunku :). Choć tutaj należy zaznaczyć że pod tym względem, najciekawsze miało nas dopiero spotkać.
Na dygresję zasługuje również dość ważny i owiany mistycyzmem element jakim jest ukraińska drogówka Даи - okazało się, że mity na temat powszechnego łapówkarstwa wymuszanego na przyjezdnych są nie do końca prawdziwe ( przynajmniej w naszym konkretnym przypadku ). Zostaliśmy zatrzymani tylko raz, za prędkość (kierowcą w tym czasie był Korczi - łobuz jeden ;) ), i w zasadzie gdyby nie Bogumiła, która bardzo chciała wspomóc chłopaków z ukraińskiej drogówki 5-cioma dolarami, obyłoby się bez jakichkolwiek kosztów z tego tytułu.
Przejazd przez granicę ukraińsko-rosyjską, o dziwo przebiegł również dość gładko. Co prawda nie było tak jak w strefie Schengen, ale w około 2 godziny udało się zamknąć temat. Ważne jest aby zachować wszystkie karteczki które dostaliśmy w prezencie ( po ówczesnym ich wypełnieniu ) na tejże granicy, będą potrzebne podczas powrotnego jej przekraczania (Korczi pomógł Marcinowi - właścicielowi samochodu - nasze ukryć tak dobrze, że prawie nas nie wypuścili z Rosji ;). Po prostu schował je żeby się nie zgubiły, po czym zapomniał gdzie, na wypadek gdyby torturowali nas kaukascy terroryści ).
Zaraz po przekroczeniu granicy napotkaliśmy rafinerię naftową ( czegóż by innego można się spodziewać w kraju którego 20% PKB pochodzi z przetwórstwa naftowego ). Dużo Kamazów, Gazel, Ład, Wołg... generalnie coś czego nie spotyka się na co dzień w Polsce. W powietrzu czuć było, że jest się w innej części świata niż ten, który zna się z własnego otoczenia. Bardzo nam się to podobało. Stan nawierzchni drogowych od tej pory należy określać jako co najmniej kiepski. Kiepskość ta była nam często przypominana, gdy auto szurało swoim podwoziem po nawierzchni asfaltowej, po wcześniejszym podskoczeniu na fałdzie w innym miejscu (auto siedziało dość nisko ze względu na bagaż oraz pełną obsadę ).
Jedną z rzeczy, która jednak rekompensowała nam nienajlepszy stan jezdni ( oprócz wszechotaczających nas nieznanych wcześniej krajobrazów ) była bajeczna cena paliwa. O ile na Ukrainie jego cena była tylko ciut niższa niż w Polsce, o tyle tutaj była rewelacyjna - 25-30 rubli za litr, tj. ok. 2,5 - 3 zł za litr oleju napędowego..
Koło południa dotarliśmy do Rostowa nad Donem, gdzie Marcin oraz Korczi podjęli drugą z rzędu próbę okazyjnej wymiany znanych i cenionych na całym świecie polskich złotych na ruble. Pech chciał, że w Rostowie nigdzie nie wiedzieli co to jest złotówka, jak wygląda i z jakiego kraju pochodzi. Ostatecznie w banku wypłacili ruble przy pomocy karty ( taki manewr jest możliwy a koszta nie są wybitnie wysokie, niemniej jednak radzimy zaopatrzyć się w bardziej rozpoznawalne tutaj waluty takie jak euro czy eolar, gdyż z ich wymianą nie ma problemów ). I tak oto w godzinach wczesno popołudniowych przejechaliśmy przez Rostów kierując się w stronę Wód Mineralnych.
Dalej już tylko mknąc wesoło dwupasmówką o falistej nawierzchni raz po raz podskakiwaliśmy jak na trampolinie. Dźwięk podwozia ocierającego się o nawierzchnię jezdni towarzyszył nam przez praktycznie całą podróż.
Droga, którą podążaliśmy nazywała się M29, a trasa od Rostowa do Terskola mierzy przeszło 650 km. Na tym dystansie zdarzały się odcinki nawet nienajgorszej autostrady. Niejednokrotnie na niebie można było w oddali zobaczyć myśliwce wojskowe, które wydawały się nas prześladować - kolejny element który przypominał nam że jesteśmy w zupełnie innym miejscu niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni.
A teraz mała dygresja: oczywiście przez całą dotychczasową drogę nie posilaliśmy się tylko i wyłącznie kanapkami, zdarzyło nam się stołować w paru miejscach na trasie oraz w miastach, przez które przejeżdżaliśmy, jednak nie zasługiwały one na większą atencję.
Natomiast właśnie teraz na naszej trasie M29 znalazło się pierwsze jak dotąd, miejsce naprawdę godne polecenia. Miejsce które uraczyło nasze podniebienia kaukaską kuchnią. Doprawdy warte zatrzymania się w przypadku przejazdu w/w trasą ( 45°23'53.00"N 40°32'59.82"E , miejsce zaznaczone na mapie po lewej ).
Po postoju na posiłek i rozprostowaniu kończyn ruszyliśmy dalej. Nie ulegało już wszelkim złudzeniom to, że na miejsce nie dotrzemy wcześniej niż po zmroku. Przez Wody Mineralne przejechaliśmy już po zmierzchu.
Od tej pory po drodze można było spotkać punkty kontrolne ze zmilitaryzowaną milicją uzbrojoną w automaty. Tworzyło to atmosferę totalnie oderwaną od tego do czego jest się przyzwyczajonym na co dzień.
Na rondzie pod miejscowością Baksan, na którym skręcaliśmy w prawo, w ulicę, która prowadziła nas już prosto w masyw pasma górskiego Kaukazu, przez takową zmilitaryzowaną milicję zostaliśmy zatrzymani. Powodem zatrzymania było "poważne" wykroczenie drogowe jakim jest zatrzymanie się na poboczu ( przekroczenie linii ciągłej ). Rosyjscy milicjanci są nauczeni wymuszać łapówki na przyjezdnych i właśnie mieliśmy tego przedsmak. Trzeba przyznać, że uskutecznianie jakichkolwiek dyskusji z milicjantem w obcym kraju o niesławnej nazwie Rosja, który na szyi ma zawieszony karabin maszynowy typu Sajga nie należy do szczególnie odprężających po przejechaniu kilku tysięcy kilometrów. Udało się jednak zakończyć temat na 5 dolarach, a w zasadzie wyniknęło to tylko z tego, że milicjant, pertraktujący łapówkę po kryjomu przed swoim zaspanym kolegą, został wybity z negocjacji z naszym kierowcą przez przyjazd wozu patrolowego z innymi milicjantami. Z kwaśną miną oddał dokumenty i kazał jechać...
Nasz kierowca (był nim na tym odcinku Michał) po tym niezbyt miłym dla niego ekscesie, został przykładnie skarcony przez resztę podróżnych, niestety jak się miało okazać później (przy następnej łapówce), te 5 dolarów było naprawdę niską ceną za usługę "niewypisania mandatu". Niestety jak się miało okazać później (przy następnej łapówce) te 5 dolarów było naprawdę niską ceną za usługę "niewypisania mandatu" oraz , że jazda po zmroku samochodem na obcych rejestracjach w takim miejscu może również skończyć się niezbyt wesoło...
Komentarze:
Anegdota: łapówki, punkty kontrolne i czarna Łada
Anegdota: "jak kaukascy Rosjanie umilają sobie czas w nudne poniedziałkowe wieczory"
Do Terskola mieliśmy jeszcze ok. 90km, a niektórzy w naszej ekipie doznali nieodpartej potrzeby zakupu kilku piw na lepszy sen po podróży trwającej ponad dwie doby i mierzącej przeszło 2500 km.
W efekcie tego zatrzymaliśmy się przy przydrożnym sklepie, przy którym okazało się, że reszta obsady naszego pojazdu też odkryła drzemiące gdzieś głęboko, a nie dające wcześniej znać o sobie, potrzeby takie jak: woda, toaleta etc.
W konsekwencji czego zamiast szybko i sprawnie załatwić zakupy i jechać dalej, towarzystwo rozlazło się po sklepie i "parkingu" (ziemnym klepowisku). Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że oprócz nas pod sklepem gościli miejscowi, którzy znudzeni życiem codziennym znajdowali rozrywkę w piciu alkoholu pod owym sklepem pełniącym najwyraźniej również rolę pobliskiej „knajpy”.
Kolejnym istotnym czynnikiem, który poskutkował niechcianym epizodem, który miał zaraz nastąpić, była otwarta na nowe kontakty Bogumiła ( jako osoba podróżująca w samotności miała skłonność do szybkiego nawiązywania nowych kontaktów ). Po spotkaniu z otwartą osobowością Bogumiły jednemu z pijanych miejscowych stojących pod sklepem włączył się "love", skutkiem czego podejmował prymitywne próby zatrzymania u swego boku za wszelką cenę Bogumiły. Chwilę później zbyt późno zorientowany w sytuacji Michał, grzecznie odciągnąwszy Bogumiłę od pijanego towarzystwa za rączkę, zaczął być jego śmiertelnym wrogiem, który próbuje zniszczyć jego szarmanckie podejście do sprawy.
Atmosfera się zagęściła. Najlepszym rozwiązaniem było jak najszybsze „zmycie się” z miejsca w którym mogło za chwilę dojść do eskalacji przemocy.
Tak też zrobiliśmy. Niestety uczucie miłości do Bogumiły, które wypączkowało podczas tego krótkiego „meetingu” spowodowało, że rosyjska drużyna spod sklepu wsiadła do swojej Łady z rozbitą przednią szybą oraz jednym świecącym światłem i postanowiła nas eskortować. Całe towarzystwo z tegoż pojazdu było dość mocno pod wpływem alkoholu, po wieczornej popijawie na zadupiu przed sklepem pełniącym rolę „centrum rozrywki”!
Sprawa zaczęła się komplikować w momencie, gdy eskorta ta zaczęła trwać przez ponad 60 km. Należy tu przypomnieć, że był to środek Kaukazu, czarna noc i żadnych innych pojazdów, czy domostw w okolicy. Zachowanie naszych towarzyszy jednoznacznie wskazywało na to, że są w silnym związku emocjonalnym z Bogumiłą: w momencie, gdy trzeźwo myślący Marcin, który był naszym kierowcą w tym czasie, dawał się wyprzedzić, aby nie podkręcać atmosfery zabawą w pościg, czarna Łada zaczynała zwalniać jadąc całą szerokością jezdni lub slalomem. Ostatecznie zjeżdżając na pobocze i dając się wyprzedzić po to tylko aby cały manewr powtórzyć za parę kilometrów od nowa.
Atmosfera w naszym pojeździe zaczęła być napięta, nasza przewaga liczebna nad obsadą czarnej Łady z wybitą przednią szybą opierała się o dwie drobne kobiety, co nie było jakimś wybitnym atutem naszej drużyny.
Intencje naszych "przyjaciół" z Łady nie były jasne: czy ich zachowanie wynika z nudów? Upojenia alkoholowego? Czy może mają ochotę nas na przykład ograbić, czy może pozbawić życia i ograbić? Nie byliśmy u siebie, byliśmy na Kaukazie, gdzie swego czasu ucinanie głów w czasie konfliktu zbrojnego było na porządku dziennym. Tamte czasy na pewno pozostawiły piętno na tutejszych mieszkańcach. Najlepszym dowodem na to że tutejsze okolice nie są bezpieczne były mijane przez nas punkty kontrolne ze zmilitaryzowaną milicją…
W naszym samochodzie zdania na ten temat były podzielone, od dwóch skrajnych reprezentowanych przez Michała, który uważał że podczas konfrontacji siłowej, należy agresorów zamordować nim oni zrobią to pierwsi, po czym uciec do Polski przez Gruzję, oraz Bogumiłę, która uważała że sprawę uda się załatwić pozytywnym myśleniem, uśmiechem i dobrymi fluidami, przez bardziej racjonalne i wypośrodkowane reprezentowane przez resztę obsady naszego pojazdu.
Kiedy napięcie związane z zaistniałą sytuacją było już naprawdę wysokie, po ok. 60 km dojechaliśmy do punktu kontrolnego obsadzonego przez zmilitaryzowaną milicję oraz żołnierzy. Punkt kontrolny w ciemnościach nocy wyglądał jak pogorzelisko w środku wojny. Tym razem miejsce to wydawało się być w tej sytuacji dość dobrym wyjściem z impasu w jakim prawdopodobnie się znaleźliśmy. Oczywiście zostaliśmy zatrzymani, a Marcin, kierowca naszego pojazdu został „zaproszony” do pomieszczenia przez jednego z mundurowych. Towarzysząca nam Łada z jednym światłem i rozbitą szybą, zatrzymała się również, a siedzący w niej ludzie wysiedli.
Główny i dobrze nam znany absztyfikant z Łady doszedł do naszego samochodu próbując otworzyć drzwi od strony gdzie siedziała jego wybranka ( jednak bez wzajemności ) Bogumiła . Gdy pijany natręt zorientował się że drzwi są zamknięte, zaczął pukać w szybę robiąc przy tym idiotyczne, zapewne w jego mniemaniu ponętne miny. Bogumiła niezbyt zadowolona z takiego obrotu sprawy poprosiła aby ktoś wyszedł z auta i rozwiązał nieprzyjemną sytuację. Z niewiadomych względów padło na Michała ( tego samego który snuł wcześniej plany ataku w ramach obrony ), który wcześniej został poproszony, aby nie robić żadnych rzeczy, których później wszyscy moglibyśmy żałować.
Michał przyjął prawdopodobnie najlepszą możliwą taktykę w tej sytuacji pod tytułem: „Ja nie panimaju”. Dawało to krótkotrwały efekt. Powtarzał te słowa, jednocześnie z nadzieją spoglądając na zbliżającego się w ich kierunku żołnierza z Sajgą zawieszoną na szyi i kominiarką zaciągniętą na łeb. Mina mu trochę zrzedła, gdy żołnierz po podejściu do grupy wymienił się uściskiem dłoni z jego „rozmówcami”. Ciężko było mieć jednoznaczne zdanie na temat całej tej sytuacji, była ona obrazowo mówiąc dość stresująca, a Michał czuł jak swędzą go ze zdenerwowania zęby.
Marcin, który zniknął na wydawałoby się dość długą chwilę z innym mundurowym w budynku, w końcu z niego wyszedł. Obydwoje wsiedli do samochodu po czym ruszyliśmy. Marcin miał kwaśną minę, raz po raz rzucał przekleństwami. Łada, która za nami jechała została w punkcie kontrolnym. Wyglądało na to, że nasza niejednoznaczna sytuacja została rozwiązana. Marcin zdradził nam ile kosztował nas postój w punkcie kontrolnym, była to kwota 1000 rubli i była to nasza druga łapówka ( pseudo mandat za jakąś bzdurę typu stawanie nie po tej stronie znaku co trzeba ). Jednak zważywszy na sytuację w jakiej się znaleźliśmy nikt nie narzekał.
Humory nam się trochę poprawiły i po chwili zaczęliśmy opowiadać pierwsze dowcipy na temat epizodu z jednooką Ładą. Zatrzymaliśmy się na odstresowującą toaletę. W tym samym czasie na czarnym nocnym horyzoncie pojawiła się nie co innego jak Łada z jednym świecącym światłem. Nie był to sympatyczny i krzepiący widok. Szybko ruszyliśmy dalej.
Dojechaliśmy prawie do miejsca docelowego przy czym czarna jednooka Łada jechała wciąż za nami.
Zdesperowani i nadal pełni obaw postanowiliśmy zamiast wdawać się z nimi w jakikolwiek kontakt, po prostu ich zgubić. Udało się to zrobić sprytnym manewrem. Zobaczywszy stację po lewej stronie Marcin nie zawahał się ani chwili zjeżdżając na nią pod pretekstem zatankowania (mimo, że stacja była nieczynna ;) )... zatoczył kółko po czym wciskając gaz do dechy pojechał drogą przebytą już wcześniej (powrotną) ... jadąc jakiś odcinek drogi czym prędzej skręcił w pierwszą napotkaną poboczną zaciemnioną uliczkę, na której stał zaparkowany autobus. Szybko schowaliśmy się za nim, silnik oraz światła zostały bezzwłocznie wyłączone... nastała cisza - czy się uda ich zgubić? A jeśli tu podjadą? Co wtedy? Nikt nie miał ochoty wcielać w życie planu Michała ani jakiejkolwiek lżejszej jego wersji.
Cóż to się działo w głowie Marcina oraz reszty podróżnych, kiedy to po paru raptem godzinach snu w warunkach rodem z puszki sardynek, podczas całej przebytej trasy liczącej przeszło 2500 km mieliśmy do czynienia z tak skrajną sytuacją! Na niewątpliwą pochwałę zasługuje trzeźwe i racjonalne myślenie Marcina, które prawdopodobnie, uratowało nas od nikomu nieznanego scenariusza. Widać zadziałał u niego silny instynkt samozachowawczy.
Nie do wiary - udało się! Godzinka, dwie ... wschód słońca! udało się! Jednooka Łada już się nie pojawiła! Niesamowite .... Mogliśmy się skupić na noclegu... Porannym noclegu :] W późniejszym czasie Michał i Marcin zwierzyli się, że był to jeden z bardziej stresujących i poważnych epizodów jakie ich spotkały do tej pory.
Cała intencja opisu tej anegdoty to przede wszystkim przestroga! To nie jest Mount Blanc, czy też inne szczyty dostępne w cywilizowanym świecie, gdzie policja ze schowanąa nie wyeksponowaną bronią zamiast podawać rękę pijanemu kierowcy zakuwa go w kajdanki! Nie zapominajmy, że jest to region bardzo burzliwy, w którym wciąż toczą się walki pomiędzy różnymi nacjami czy narodami. Czas tutaj zatrzymał się dawno – należy to wziąć pod uwagę planując tutaj wyjazd.
Ogólnie całą naszą trasę oraz zdobycie szczytu, gorąco polecamy. Niemniej z drugiej strony jak mocno polecamy tak i mocno odradzamy ze względu na duże ryzyko... chyba, że jest się gotowym je podjąć jak my to uczyniliśmy.
Będąc w Terskolu chcieliśmy być jak najszybciej w trasie ku górze... wiedząc, że tam będziemy narażeni już tylko na łaskę lub nie łaskę przyrody, na nieznane, tak naprawdę będziemy mogli poczuć się bezpiecznie - razem!!! Sami !!!
Komentarze:
Terskol
Ok. 7 rano zaczęliśmy szukać miejsca gdzie moglibyśmy zatrzymać się na jeden dzień i doprowadzić do porządku. Nie było niczym zaskakującym że wnętrze naszego samochodu po tych 2500 km zapachem zaczyna przypominać odkręcony słoik z ogórkami konserwowymi. Trochę luksusu w postaci mydła i ciepłej wody niewątpliwie było bardzo wskazane. Po godzinnych poszukiwaniach i odwiedzeniu 3 miejsc natrafiliśmy na drewniane domki gdzie udało się wynegocjować cenę 400 rubli za dobę (wcześniejsze ceny wahały się od 500 do 700 rubli).
I tak oto poznaliśmy Miszkę, właściciela tychże domków. Miszka okazał się być, co w końcowej części naszego opowiadana będzie opisane, niezwykle gościnnym i miłym Rosjaninem ( a konkretnie Bałkarem ).
Po szybkim prysznicu każde z nas mimo tego że była między 8 a 9 rano poszło do łóżka, wcześniejsze niemiłe perypetie oraz pierwsza od ponad dwóch dób naturalna pozycja do spania spowodowała że każdy płynnie z jawy przeszedł w stan głębokiego snu.
Zamysł, czy jak kto woli dalszy plan działania był następujący: śpimy, po południu idziemy zapoznać się z miasteczkiem zakupując przy okazji mapy i inne niezbędne brakujące elementy wyposażenia, na końcu stołujemy się w tutejszej knajpce (ostatni normalny posiłek przed trasą), po to aby wieczorem spakować nasz ekwipunek i przygotować się na tak długo oczekiwane wyjście na szlak w godzinach porannych dnia następnego.
Po porannym odespaniu emocji związanych z podróżą każde z nas mogło wreszcie obejrzeć w świetle dziennym na "trzeźwo" otaczające nas ze wszystkich stron góry Kaukazu. Zaprawdę piękny był to widok.
W tym samym czasie Bogumiła, która jak już wspominaliśmy ma niezwykły dar zaskarbiania sobie względów obcych ludzi, tym razem wykorzystała tę umiejętność w pożytecznym celu - zjednując sobie względy Miszki. Miszka pokazał nam bank, pocztę a po południu pojechał z nami na obiado-kolację gdzie zasmakowaliśmy fantastycznej miejscowej kuchni. Należy natychmiast zaznaczyć że głównym rodzajem serwowanego mięsa jest tutaj baranina. I wszystko w przystępnych cenach, za 200 rubli można się naprawdę najeść i napoić, nie byle czym :).
W międzyczasie dowiedzieliśmy się że Miszka zna nieźle Polskę, stacjonował tam wraz ze swoim radzieckim kontynentem za czasów Rzeczpospolitej Ludowej :).
Wieczorne przepakowanie i przygotowanie plecaków na poranne wyjście nie było łatwe i wymagało wielu wzajemnych konsultacji z czego zrezygnować, a co wziąć ze sobą na górę. Próby ciężkości nie wypadały zbyt pomyślnie. Korczi za każdym razem gdy przymierzał swój, wydawał z siebie frazę: "o ja pierdu !!!". Po czym po każdej sugestii by z czegoś zrezygnował odpowiadał: "nie ma z czego".
Aby zredukować ciężar postanowiliśmy między innymi iść od razu w twardym obuwiu lodowcowym, niestety była to jedyna z niewielu rzeczy która mogła zmniejszyć masę naszego bagażu.
Komentarze:
Dzień I - wyjście na szlak, pierwsza zadyszka i pierwsza butelka wódki
Przebieg naszego zdobycia szczytu w następnych dniach będzie przebiegał jak poniżej - flagami niebieskimi zostały zaznaczone miejsca naszych noclegów
Terskol znajduje się na wysokości ok 2000 m n.p.m. planowaliśmy dzisiaj pokonać przewyższenie ok. 1000 m, dochodząc w okolice obserwatorium astronomicznego.
Po zdjęciu grupowym i pożegnaniu się z Miszką oraz Bogumiłą ruszyliśmy przez Terskol w stornę drogi prowadzącej w kierunku obserwatorium. ( Bogumiła planowała iść inną drogą - pod koleją linową. Na nic zdały się nasze sugestie co do wątpliwego bezpieczeństwa związanego z takim pomysłem. Jej decyzja była niezmienna ).
Przechodząc przez Terskol można było spotkać trenujących kondycję fizyczną rosyjskich żołnierzy. Warunki do treningu są tutaj idealne ze względu na wysokość na jakiej znajduje się miejscowość. Powietrze jest tutaj rozrzedzone, a osoba, która trenowała biegi w takich warunkach po powrocie w niższe rejony będzie mogła pochwalić się zdecydowanie ponadprzeciętną wydolnością i wytrzymałością.
Przejście przez Terskol zdradziło sygnały, że 30 kg plecaki w połączeniu z twardym wysokogórskim obuwiem będą nam pomagały w zdobywaniu obtarć na nogach.
Weszliśmy na drogę prowadzącą ku górze, to było to, czekaliśmy na to całe 2500 km. Za nami powoli oddalał się Terskol, a po drodze kilka razy w tą i spowrotem, pod górę i w dół, przebiegała ta sama grupa trenujących komandosów z karabinami zawieszonymi na szyjach. Ich trening robił wrażenie, byli naprawdę w dobrej kondycji co można było stwierdzić po ponadprzeciętnym tempie z jakim wbiegali pod górę.
Kilka zakrętów, coraz piękniejsze widoki, i tak oto koło południa dotarliśmy do pierwszej chatki ukrytej za zboczem na łące. Wszystko ładnie się zgadzało z przeprowadzonym wcześniej w warunkach domowych rekonesansem.
Sprawdziliśmy jeszcze czy mapa którą kupiliśmy w Terskolu nie kłamie, napoje, toaleta i z jękiem spowrotem wzięliśmy plecaki na grzbiety. Żeby wstać każdy każdemu musiał udzielać pomocy :).
Roślinność i drzewa zaczęły powoli ustępować litej skale oraz pyłowi wulkanicznemu, nie było wątpliwości, że wchodzimy na wulkan, a jedynym takowym wulkanem w najbliższej okolicy był Elbrus.
Nasze tempo nie we wszystkich przypadkach było tak dynamiczne jak tego oczekiwaliśmy, cóż waga plecaka skutecznie nam "pomagała". O dziwo minęliśmy po drodze ludzi, ale nie byli to zdobywcy Elbrusa tylko wycieczka z obserwatorium. Prawdę powiedziawszy na tej trasie nie spotkaliśmy już później nikogo kto nosił się z zamiarem zdobycia góry. Wyjątkiem jest tajemniczy Pan którego spotkaliśmy w trzeci dzień naszego podejścia, a który to przechodził w "poprzek" lodowca z paroma innymi osobami oraz psem. Ale ich celem nie był akurat Elbrus.
Mimo że słońce świeciło z całych swoich sił, nadpobudliwy Marcin gdy tylko widział formujące się chmury, które chwilę później i tak znikały, głośno wygłaszał zarządzenie: "szybko bo idzie pompa". Pompa w języku żargonowym oznacza obfite opady :). Tym sposobem po południu naszym oczom zaczęło się ukazywać obserwatorium astronomiczne, nieco niżej niewyraźnie rysowała się druga chatka która miała być naszym dzisiejszym celem.
Generalnie z pozostałymi trzema osobami dużo lepiej nie było, zrzucanie plecaków odbywało się przy akompaniamencie ryków, charków i przekleństw...
Chatka do której dotarliśmy znajdowała się na wysokości ok. 3000 m n.p.m. co dało się już wyraźnie odczuć w końcowej fazie naszego dzisiejszego marszu.
Szybki rekonesans okolicy zdradził bliskość rzeczki w której można było zarówno zaczerpnąć wody jak i zażyć toalety. Okolica bardzo przyjemna, nasze morale bardzo wysokie.
Po posiłku i rozłożeniu w środku chatki namiotów, poszliśmy w stronę obserwatorium które znajdowało się jakieś 100m wyżej. Miało to na celu lekką poprawę naszej aklimatyzacji jak i pociągało za sobą niewybredne walory widokowe.
Samego obserwatorium postanowiliśmy jednak nie zwiedzać. W tej decyzji pomogła nam tabliczka, która sympatycznie oznajmiała o możliwości spuszczaniu złych "sabaków" w przypadku wtargnięcia na teren obserwatorium obcych.
Po zapadnięciu zmroku postanowiliśmy wznieść toast za pierwszy udany dzień na trasie. Tak zaprawieni udaliśmy się na spoczynek do naszych namiotów rozbitych we wnętrzu chatki.
Komentarze:
Dzień II - ciepły strych i smaczna woda ze śniegu
Po śniadaniu zwinęliśmy majdan i z żalem opuściliśmy chatkę która tak wykwintnie nas ugościła. Z analizy mapy wynikało, że w dalszej części trekingu mogą być problemy z wodą, więc przed wyruszeniem uzupełniliśmy odpowiednie zapasy.
Po minięciu obserwatorium można było po prawej stronie zobaczyć moreny czołowe lodowca, po lewej w oddali stację Mir wraz z koleją linową natomiast na horyzoncie raz po raz zza chmur pojawiał się jeden z białych szczytów Elbrusa. Podejście ze względu na jednak już nieco rozrzedzone powietrze na tych wysokościach było mało żwawe. Za to widoki rewelacyjne.
Generalnie z całej trasy w dniu drugim nie ma zbyt wiele co opisywać, ot zwykły przemarsz z ciężkim plecakiem, pojękiwaniem i ogromną radością gdy pod koniec dnia ukazała nam się dobrze ukryta za wzniesieniem kolejna chatka.
Tym razem zgodnie z naszymi oczekiwaniami nie było dostępu do żadnego strumienia w bezpośrednim sąsiedztwie. Jednak sprawę pod tym względem ratowały zalegające tu i ówdzie spore połacie śniegu.
Chatka, do której tym razem dotarliśmy była bardziej rozbudowana i posiadała strych na którym utrzymywała się przyjemnie wysoka, w stosunku do całej reszty, temperatura. Na jednej ze ścian chatki wisiały relikty zamierzchłych czasów, takie jak protoplaści raków i rakiety.
Po zmroku, aby uczcić kolejny dzień, wyciągnęliśmy, a następnie "posmakowaliśmy" na lepszy sen małą flaszkę rosyjskiego koniaczku.
Komentarze:
Dzień III - baza lodowa i ćwiczenia "wpadana do szczelin"
Podczas porannego zapakunku spotkaliśmy wcześniej już opisanego mężczyznę, który wraz z psem i paroma innymi osobami przecinał lodowiec z kierunku stacji Mir. Po przywitaniu się zapytał nas gdzie idziemy i w ile osób. Po udzieleniu odpowiedzi spytał się jeszcze, czy posiadamy linę do przejścia przez lodowiec. Po usłyszeniu zadowalającej odpowiedzi ruszył wraz ze swoim psem dalej w nieznanym nam kierunku.
Aż do Priuta będą to ostatni ludzie, których spotkaliśmy. Dzisiejszy treking odbywał się pod dość solidne wzniesienie. Po jego pokonaniu ukazał nam się długo oczekiwany widok, dwa charakterystyczne białe szczyty które oddzielał od nas poszarpany szczelinami lodowiec. Widok ten naładował nas pozytywną energią, która bardzo się przydała w dotarciu do nie tak bardzo odległej od tego punktu bazy lodowej.
Po oględzinach nie funkcjonującej już bazy lodowej doszliśmy do wniosku że nie ma możliwości przenocowania w niej i będziemy musieli na noc wrócić do mijanej jakieś 300 m wcześniej chatki.
Baza lodowa leżała na granicy lodowca, który musieliśmy pokonać, aby dotrzeć do Priuta. Ponieważ mieliśmy jeszcze sporo czasu do zachodu słońca, postanowiliśmy się przygotować do jutrzejszego przejścia przez lodowiec i przećwiczyliśmy niektóre elementy asekuracji na wypadek gdyby jeden z członków zespołu wpadł do szczeliny.
Trening z przypomnieniem obowiązywał wszystkich, jednak Marcin wyłgał się od tarzania w śniegu twierdząc że hamowanie czekanem przećwiczy podczas nieplanowanego osunięcia do otwierającej się pod nim szczeliny. Za karę został wyznaczony jako prowadzący zespół linowy tak aby zmaksymalizować jego szansę na takowe wpadnięcie.
Przed powrotem na noc do chatki jeszcze jeden rzut okiem na trasę jaka miała nas czekać w dniu następnym - szczelin na lodowcu niewątpliwie nie ubywało...
Wróciliśmy więc do chatki, było w niej ciepło i przyjemnie. Tym razem postanowiliśmy zachować abstynencję przed jutrzejszym lodowcem...
Komentarze:
Dzień IV - słońce, topniejący śnieg i obrywający się lód w szczelinach
Zespół linowy został sformowany w sposób następujący: zgodnie z karą Marcin pierwszy, Korczi, Milena i Michał który ponoć jako najcięższy miał być solidnym hakiem gdyby któryś z początkowych członków zespołu wpadł. Michał miał na ten temat inne zdanie: lżejsi przejdą a ostatni ciężki wpadnie z hukiem. Niemniej jednak nikogo jego marudzenie nie wzruszyło i w takiej oto konfiguracji wyruszyliśmy pokonywać lodowiec.
Wcześniej każde z nas mogło sobie iść swoim tempem w zależności od zasobu sił, obecnie trzeba było cały czas trzymać lekko napiętą linę na wypadek gdyby jeden z członków zespołu wpadł w szczelinę. Nie przestrzeganie tej zasady mogłoby poskutkować długim lotem wpadającego, co zapewne zakończyłoby się urazem fizycznym. Poruszanie się całego zespołu musiało być zgrane i jednostajne.
Szczeliny bardzo ładnie było widać i w większości przypadków były poodsłaniane, ciężko było znaleźć mosty do przejścia przez nie co powodowało, że wbrew zasadom często szliśmy wzdłuż szczelin. Niektóre szczeliny były niewielkie i można je było łatwo przeskoczyć, zaś inne rozwarte na kilka metrów o głębokości kilku pięter, zapraszały nas do swojego wnętrza. Przy jednym z postojów Michał dostał osobiste zaproszenie, gdy w jego bezpośrednim sąsiedztwie spory kawałek lodu oderwał się i z głuchym łoskotem spadł na dno szczeliny. Postój został przerwany :)
Tempo naszych zmagań z lodowcem ze względu na warunki nie było wybitnie zachwycające. Po pewnym dystansie udało nam się dojść na wypłaszczenie, które wydawało się być bezpieczne. Jednocześnie zaczęły pojawiać się chmury. Przerażeni opcją dalszego przejścia przez lodowiec podczas opadów śniegu lub we mgle, w słabej widoczności; spowodowało, że postanowiliśmy w tym miejscu rozbić obóz. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi do Priuta.
Luksusy w postaci drewnianych chatek wraz z nadejściem strefy wiecznego śniegu odeszły w niepamięć. Tym razem było jasne że w nocy będzie zimno.
Po wybudowaniu platform, rozbiciu namiotów oraz spożyciu posiłków udaliśmy się na spoczynek. Po raz drugi zachowaliśmy abstynencję :).
Noc faktycznie była zimna...
Komentarze:
Dzień V - zmagań ze szczelinami część 2
O poranku wyruszyliśmy pełni optymizmu w dalszą drogę. Celem dzisiejszego dnia miał być Priut, więc dystans jaki mieliśmy dziś pokonać nie wydawał się być długi czy tym bardziej męczący. W jak wielkim błędzie byliśmy miało okazać się już niebawem. Po minięciu wzgórza mogliśmy dobrze oszacować faktycznie względnie umiarkowany dystans jaki dzielił nas od Priuta. Jednak między nami a nim znajdowała się spora ilość szczelin na tyle szerokich że nie dało się ich przeskoczyć. Mosty lodowe miejscami były na tyle kruche że strach było na nie wchodzić co zmuszało nas ciągle do robienia zygzaków, powrotów, które znacząco zwiększały nam pokonywany dystans.
Szczeliny głębokości 4 pięter i szerokości 4-5 m o niesamowitym głębokim niebieskim kolorze skutecznie dystansowały nas od zatrzymywana się na sesję zdjęciową.
Po długich zmaganiach ze szczeliniastą okolicą doszliśmy do podnóży skał na których znajdował się Priut. Przez całą naszą drogę przez lodowiec, można było dostrzec gapiów stojących stojących wysoko na skałach ( tam gdzie znajdował się Priut ) którzy bacznie obserwowali nasze zmagania. Teraz przypatrywać się nam z dużo lepszej odległości, a było na co, bo właśnie w tym momencie Marcin który prowadził nasz zespół linowy zapadł się po pas na moście lodowym. Jedyne co go uratowało przed zwiedzaniem szczeliny od środka był plecak, który spełnił rolę klina.
Z wygramolenia się z dziury pomogła mu reszta ekipy cofając się krok po kroku i wyciągając naszego „eksplorera” szczelin.
Był to dla nas przykry i irytujący moment, po zmaganiu z lodowcem byliśmy już zmęczeni. Po prawej i lewej znajdowały się szerokie i głębokie otwarte szczeliny, przed nami znajdował się most lodowy który jak wiemy zapadał się. Postanowiliśmy zrobić przerwę na stopienie lodu i zaspokojenie pragnienia. Siedząc można było słyszeć na przemian dźwięk pękającego pod nami lodowca oraz ogromnych głazów odrywających się od skał na których znajdował się Priut a następnie lecących z łoskotem po to tylko by zatrzymać się nie dalej niż 50 do 100 m od miejsca w którym się znajdowaliśmy.
Nadszedł czas podjęcia decyzji. Czy idziemy spowrotem i szukamy obejścia ? Czy może ryzykujemy przejście mostem lodowym w innym, być może bardziej pewnym miejscu? Podjęliśmy ryzyko przejścia w gdzie indziej... decyzja okazał się być trafiona i tylko parę razy każde z nas zapadło się po kolana lub biodra. Nie było to jednak groźne.
Udało się, lodowiec pokonany... doszliśmy do drogi uczęszczanej przez ratrak. Można było odczepić linę, można było iść normalnie. Ostatni dystans pokonywaliśmy jednak z wielkim mozołem...
Po dojściu do Priuta można było odkryć zupełnie inny krajobraz otoczenia niżeli ten, do którego przywyknęliśmy przez ostatnie dni. W okolicy znajdowało się stosunkowo sporo ludzi. Co chwila ktoś schodził po wodę, a skały upstrzone były różnokolorowymi materiałami pokryć namiotów.
Rozpoczęliśmy rozbijanie obozu na śniegu pod skałami, gdy po chwili podszedł do nas Rosjanin i poradził nam aby rozbijać się na skałach, ponieważ tam jest znacznie cieplej. Nie znał ani angielskiego, ani polskiego. Jak się więc dogadaliśmy? Normalnie, po ludzku. Wszak jesteśmy Słowianami ;).
Rozbiliśmy obóz tam gdzie nam polecono, przyszedł fantastyczny purpurowy wieczór. Nasz cel na następny dzień to Skały Pastuchowa.
Komentarze:
Dzień VI - Skały Pastuchowa 4700 m n.p.m.
Tego dnia szło się bardzo ciężko, rzadkie powietrze dawało się bardzo we znaki, sama trasa nie była zbyt ekscytująca, ot zwykłe deptanie śniegu i mijanie się z ratrakami. Doszliśmy pod Skały Pastuchowa, jakieś 100 m poniżej zbudowaliśmy platformy i rozbiliśmy namioty. Pogoda wydawała się nam nadal sprzyjać.
W tym momencie należało podjąć decyzję co dalej? Od celu dzieli nas ok. 1000 m przewyższenia. Podjęliśmy decyzję: rano atakujemy szczyt! Jak okropnie błędna była ta decyzja dowiemy się już dnia następnego.
Komentarze:
Dzień VII - Elbrus 5642 m n.p.m.
W nocy spało się okropnie, było zimno, było krótko... Wstaliśmy około 4, chwilę wcześniej w namiocie można było usłyszeć jak inna grupa mija nasz obóz. W plecaki załadowaliśmy rzeczy niezbędne do osiągnięcia celu a następnie chwilę po piątej rano, wyruszyliśmy. Zmarznięty przez noc śnieg chrupał pod nogami, w ciemnościach. Przed nami można było dostrzec sznurek niebieskich światełek latarek czołowych które przypominało stado świetlików gdzieś w oddali.
Dojście na wysokość Skał Pastuchowa odbyło się nawet bez większych problemów fizycznych, wszystko zapowiadało się dobrze. Dwoje z nas zatrzymało się na rozgrzanie stóp.
W tym też miejscu rozpoczynają się dwie opowieści, dwie perspektywy podejścia na szczyt:
Perspektywa Michała
Marcin pierwszy wyruszył w dalszą podróż ku szczytowi, chwilę po nim Korczi. Ja ( Michał ) wraz z Mileną postanowiliśmy pozostać tutaj jeszcze chwilę tak aby nie nabawić się żadnych odmrożeń. Słońce powoli zaczynało wschodzić i oświetlać okolicę.
Ruszyliśmy. Czułem się nad wyraz dobrze w porównaniu z dniem poprzednim. Podejrzewałem że brak ciężkiego plecaka ma w tym dobrym samopoczuciu spory udział. Milena natomiast choć wcześniej radziła sobie całkiem nieźle, zaczęła narzekać na nudności. Typowy objaw choroby wysokościowej. Znacznie zwolniło to nasze tempo i perspektywa dogonienia Marcina i Korcziego stanęła pod dużym znakiem zapytania. Morale Mileny opadały wraz z nabieraniem przez nas wysokości. Mimo to jednak dzielnie pokonywała kolejne metry.
Marsz w takich warunkach nie jest tym samym co zwykły spacerek po parku. Tutaj każdy krok wymaga wielu oddechów, każdy oddech to walka o powietrze, którego gęstość spadła już blisko dwukrotnie od momentu gdy wyruszyliśmy z Terskola. Słońce było już dość wysoko i czasami mijaliśmy ludzi schodzących w przeciwnym kierunku. Od dłuższej chwili byliśmy już na trawersie niższego szczytu gdy moim oczom zaczęła się ukazywać postać przypominająca Korcziego. Chwilę później faktycznie ku mojemu zaskoczeniu okazał się to być Korczi. Krótki wywiad ujawnił następujące informacje: do szczytu ponoć szybkim marszem ( czyli nie naszym ) 3 godziny. Tym czasem mijało już południe. Marcin poszedł dalej.
Przykro mi się zrobiło, że Korczi tak szybko chce odpuścić temat ( choć z chorobą wysokościową nie ma żartów, a Korczi czuł w tym czasie dość mocno jej skutki ), tym bardziej, że pogoda nie wydawała się stwarzać perspektywy zagrożenia. Przekabaciłem Korcziego, aby dojść do "siodła" i tam dopiero podjąć jakąś decyzję. Pojawienie się Korcziego niosło za sobą również pewne plusy. Zostawiłem ( o ja przeklęty ) Milenę wraz z Korczim z tyłu, dzięki czemu mogłem ciut podkręcić sobie tempo. Z dwoma lub trzema osobami wracającymi z góry uciąłem sobie przyjemną pogawędkę. Na wzmiankę zasługują dwie z nich: pierwsza to ktoś na kształt tutejszego Toprowca ( a w zasadzie Toprowczyni ), która dała mi wskazówkę, że ze szczytu najpóźniej należy zacząć schodzić o 14 (po tej godzinie często zdarzają się gwałtowne załamania pogody). Przytaknąłem choć wiedziałem, że nie ma na to szans. Druga to Rosjanin w nakryciu głowy trochę przypominającym czapkę Kuklux-klanu tylko barwy czarnej. Przez siatkę na ustach opowiedział mi jak był na szczycie i jak fantastyczne było to dla niego przeżycie.
Podbudowany taką relacją podążałem dalej. Do siodła doszedłem już z bólem głowy. Postanowiłem tam odpocząć i poczekać zarówno na Milenę oraz Korcziego, jak i na Marcina, który najpewniej powinien niebawem schodzić ze szczytu. W okolicy znajdowało się dwóch lub trzech tutejszych "Toprowców" oraz raz po raz nadlatujący helikopter wraz z jakimś elementem konstrukcyjnym. Innych ludzi już nie było, byliśmy ostatni.
Gdzieś na zakręcie na białej wydeptanej ścieżce prowadzącej na szczyt zaczęła pojawiać się postać. Wykonywała płynne ruchy kijkami, z czasem była coraz większa i większa. Wiedząc kto to taki postanowiłem nagrać "zejście".
Marcin po dojściu do mnie wyłożył się na śniegu. Chwilę później do siodła dotarła Milena wraz z Korczim. Była godzina 14, pogoda dopisywała, samopoczucie natomiast średnio. Milena, Korczi oraz Marcin po wymianie wrażeń poszli w kierunku obozu. Obserwując ich coraz mniejsze postacie zarzuciłem dwie aspiryny na ból głowy, zdjąłem plecak i ruszyłem w kierunku szczytu, który tak długo na mnie czekał. Nie mogłem przepuścić takiej okazji, następna mogła się już nie powtórzyć. Mimo, że lżejszy o ok. 6 kg, bez plecaka, pokonywałem każde 2-3 m z ogromnym wysiłkiem. Próby poprawienia rytmu i wykonywania większej ilości kroków między przystankami na złapanie oddechu zazwyczaj ocierały się o katastrofę. Podejście było strome i bardzo żałowałem, że jednak zrezygnowałem z czekanu, gdyż parę razy na ułamek sekundy traciłem przytomność, a bez niego ciężko byłoby się zatrzymać w razie upadku. Kolejny zakręt i wreszcie wypłaszczenie. Szczyt już tuż tuż.
Ostatnie kilkadziesiąt metrów przeszedłem bardzo chwiejnym krokiem. Stan choroby wysokościowej jaki odczuwałem chyba najlepiej mogę porównać do stanu w jakim znajduje się człowiek po 2 nieprzespanych nocach.
Udało się! Jestem tu dziś ostatni, mogę być pewien, że już nikt nie będzie na tyle szalony, by wejść tu o tej porze i zaryzykować schodzenie ze szczytu przy dużym prawdopodobieństwie na załamanie pogody po południu.
Uczucie było przyjemne, ale nie byłem się w stanie delektować tym momentem w taki sposób jaki sobie tego życzyłem wyjeżdżając na tą wyprawę. Decyzja o dzisiejszym ataku szczytowym, zamiast jednodniowej aklimatyzacji pod skałami Pastuchowa, była niewybaczalnym błędem i spowodowała, że Korczi wraz z Mileną mimo wyśmienitej pogody nie podeszli tu razem ze mną. Spowodowała również, że ja sam okupiłem to podejście skrajnym wyczerpaniem.
Schodzenie ze szczytu nie było wcale lepsze. Do siodła kilka razy się potknąłem co wybudzało mnie z letargu jaki mi towarzyszył. Po dojściu do siodła choroba wysokościowa wzięła mnie w pełen uścisk swych ramion. Chciało mi się rzygać, bolała mnie głowa a 10 m do plecaka pokonywałem w 15 min. Dalsze schodzenie do obozu było dla mnie istną katorgą i trwało wieczność.
Po dotarciu do obozu od razu wszedłem do śpiwora i zostałem w nim. Obudziłem się już do dnia następnego. Dzień ten miał się okazać dla mnie jeszcze gorszy...
Perspektywa Marcina
w przygotowaniu... ( czy kiedyś się pojawi? )
Komentarze:
Dzień VIII - powrót do Teskola
Zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w dół. Dzisiejszy cel: Zejście do Mira, a następnie przejazd koleją do Terskola. Tym czasem niebaczny obserwator mógłby sądzić, że dołączyła do nas nowa osoba w zastępstwie Marcina. Jednak po głębszym przyjrzeniu się mimo że owy osobnik miał czerwoną i napuchniętą od słońca jak balon twarz, można było dostrzec pewne podobieństwa do niego. Wszyscy byli pełni energii i schodzili żwawo przy asyście grawitacji. Wszyscy oprócz jednego. Michał zachowywał się jak żywy trup. Co chwila się zatrzymywał i przysiadał na śniegu. Cena za zdobycie szczytu jaką mu przyszło dziś zapłacić była wysoka. Marcin z Korczim chcieli nawet zostawić nieszczęśnika na pastwę losu i ratraków ale ostatecznie zmiękło im serce.
Dotarcie do Mira otwierało perspektywę ciepłego posiłku. Jednak mimo głodu postanowiliśmy spożyć coś na samym dole, w dolinie Azau. Michał powitał stację Mir niemal ze łzami w oczach, oprócz wytchnienia, otwierało to przed nim perspektywę poruszania się przy pomocy kolejki, a nie o własnych ledwo powłóczących się nogach...
Kolej składała się z 3 odcinków: jednego krzesełkowego, oraz gondoli z przesiadką. Na krzesełko strach było wejść, a podczas zjazdu z sąsiednich krzesełek można było usłyszeć islamskie pieśni. Słysząc je, i mając na uwadze opowieści o wysadzaniu w powietrze w latach poprzednich kolejki linowej, czuliśmy się dziwnie.
Z perspektywy kolejki krzesełkowej doskonale było widać całą naszą trasę.
Gondola pamiętała czasy bardzo zamierzchłe. Wybite szyby oraz drabinka zaczepiona na kawałek wątłego drutu czekająca, aby komuś spaść z łoskotem na głowę.
Na przesiadce nie zmieściliśmy się do następnej gondoli, zdarzenie to poskutkowało rozpoczęciem dyskusji z towarzysko nastawionymi Rosjanami, którzy poczęstowali nas koniakiem ( w zasadzie to zaczęło się od tego że zaproponowali nam trunek ). Byli niezwykle sympatycznie nastawieni:
- Ja komunist a wy?
- My kapitaliści - odpowiedział Korczi
- No ja liberał – dodał w woli uściślenia Michał
- Wy katoliki ? My protestanti.
- Ja ateista - oznajmił znowu Michał
.Po tej wymianie jakże zróżnicowanych i odległych od siebie światopoglądów zaczęli nam opowiadać o urokach doliny Brezingi oraz fantastycznych szczytach które tam się znajdują... Kto wie... Może następnym razem ? :)
Na dole w Terskolu uraczyliśmy się doskonałym obiadem. Coś fantastycznego po 5 dniach picia wody z topionego lodu i śniegu...
Po niebiańskim posiłku, właścicielka lokalu zorganizowała nam pseudo taksówkę, która odwiozła nas do drewnianych domków Miszki.
Komentarze:
Teskola - ...i baranina
Po powrocie "taksówką" marki Tawria do naszych domków w których wcześniej byliśmy zakwaterowani, naszym oczom ukazała się Bogumiła, która wylewnie okazywała swoją radość na nasz widok. Widać było, że długo tu na nas czekała i zaczęło jej się bardzo nudzić ;)...
Po pierwszej od 8 dni prawdziwej toalecie oraz wypoczynku w prawdziwym łóżku wybraliśmy się na wieczorne biesiadowanie. Podczas naszej wizyty w karczmie Bogumiła przedstawiła nam Darka, poznanego podczas dużej ilości wolnego czasu jakim dysponowała podczas wyczekiwania na nas.
Darek, który był Polakiem i nosił się z zamiarem zdobycia Elbrusa tak jak my, okazał się być naprawdę fajnym gościem. Większa otwartość między członkami biesiady wyłoniła się po spożyciu alkoholu:
Miszka - właściciel domków, aby uczcić naszą wyprawę przyniósł butelkę wódki. My później uczyniliśmy taki sam gest. Później jeszcze raz, i tak to się potoczyło... :)
Przypominamy, że baranina jest serwowana bardzo tanio i wypiera wszystkie inne mięsa, a dobrze przyrządzona smakuje wyśmienicie.
Rano dnia następnego po raz drugi należało upchnąć nasz dobytek w aucie. Oczywiście nie wyruszyliśmy tak wcześnie jak planowaliśmy ze względu na długi zapakunek auta jak i na fakt, że ktoś musiał wypić z Miszką alkohol, który mu podarowaliśmy na pożegnanie. W końcu jesteśmy w Rosji, legendy na temat picia wódki w tym kraju skądś się musiały wziąć ;).
Jadąc przez Kaukaz za dnia mieliśmy okazję zobaczyć to, czego nie widzieliśmy przyjeżdżając tutaj 9 dni temu. Widoki były majestatyczne...
Komentarze:
Powrót do Polski "przez Krym"
Jako, że relatywnie do odległości jaką należało pokonać, aby dostać się z powrotem do Polski, Krym wydawał się być „rzut beretem” od naszej trasy powrotnej, postanowiliśmy więc uwzględnić jego zwiedzenie podczas naszego powrotu. I trzeba przyznać że warto było. Tym bardziej, że pogoda była bardzo słoneczna.
Przejście wprost z lodowca na kamienistą słoneczną plażę na Krymie w tak krótkim czasie było niesamowitym kontrastem i świetnym zakończeniem naszej wyprawy na Kaukaz.
Trasa naszego przejazdu przez Krym wiodła między innymi przez Jałtę i Sewastopol.
Na trasie naszego powrotu znalazła się także Odessa, gdzie zatrzymaliśmy się na krótkie zwiedzanie.
Generalne można powiedzieć: godne polecenia …
Komentarze:
Epilog
Komentarze: